Lustrzane odbicie
Za oknem powoli świta, słońce leniwie podnosi się zza horyzontu.
W domu rozchodzi się zapach przypieczonego chleba z chrupiącą, ciepłą jeszcze skórką.
Wiesz, wszystko jak codziennie.
A ja otoczony wonią rzeczywistości, w której kąpię się każdego dnia, myślę sobie…
I rozmyślam tak bez granic: ile jeszcze będzie trwało moje teraz…?
Rani mnie odpowiedź, którą wypowiadają szybko usta - nie wiecznie.
Jednak choć szarość mnie przyciska, a promienie zła dosięgają, wcale nie obrażam życia.
Nie chcę z nim utracić więzi.
Łapię mocno dłoń kościstą, przeniknięta chłodem. Bez znajomości jutra, wkraczam w nie.
Może trochę za szybko? Może powinienem zwolnić?
Ale jak zmniejszę tempo, to nie będę mógł już kroczyć dumnie, trzymając dłoń miękką.
Zostawiam ciepło na niej. Jakby trochę mniej koścista się wydaje…?
Czy to prawda jest czy fałsz? Pytam siebie ciągle.
Spod czarnego kaptura mojego kompana, wyłaniają się smutne oczy. Pełne łez i zapomnienia.
Tylko je widzę we mgle nieostrości. Jak we śnie poznaję siebie. Widzę lustro.
Lustro piękne, choć tak przerażające. Ta koścista ręka, te oczy poranione. To moje. To moje.